Róże..tak, uwielbiam je ponad wszystko. Moja miłość do róż rozgorzała kilka lat temu i z radością stwierdzam, że najwyraźniej ze wzajemnością, bo rosną u mnie jak dzikie i co roku zachwycają z mniejszym lub większym natężeniem. Czerwiec bez wątpienia należy do nich, ale są też takie odmiany, które najbardziej lubię pod koniec lata, gdy prześwietla je późno popołudniowe słońce..a inne najbardziej lubię w maju, gdy tylko rozwiną pierwsze płatki i zmoczy je ciepły majowy deszcz...Mogłabym o tym opowiadać bez końca. Warto sobie o tym przypominać, zwłaszcza wiosną, gdy ta miłość wystawiona jest na ostrą (żeby nie powiedzieć kolczastą) próbę.
 |
A Shropshire Lad, D. Austin, 1997 |
Co roku w marcu przychodzi bowiem taki moment, kiedy podrapana, pokaleczona, zmęczona do bólu i wściekła przeklinam siebie i swój ogród za te wszystkie przeklęte róże, które najchętniej spaliłabym na rytualnym stosie na środku ogrodu i z dziką rozkoszą zatańczyłabym wokół ogniska.
Jestem mniej więcej w połowie tej wiosennej mordęgi tzn. festiwalu cięcia kolczastych potworów i z trudem mówię o nich inaczej niż w przekleństwach i inwektywach. Od miesiąca tnę, przycinam, koryguję...ale jeszcze sporo pracy przede mną, bo te zarazy co roku są większe, wyobrażacie sobie?!?
Wszystkie katalogowe rozmiary można wsadzić między bajki, bo żadna angielka nie ma u mnie ustawowego metra dwadzieścia, ależ skąd...wszystkie mają ambicje na pnące! A pnące, np. Long John Silver? Cztery metry wysokości? Akurat... ma już ponad sześć i wciąż usiłuje przebić się pod rynną na pierwsze piętro...wrrrr. Ale wracając do meritum.
 |
Eden Rose/Pierre de Ronsard, Meilland, 1985 |
Wiosenne cięcie ma kluczowe znaczenie dla zdrowotności róż, bo odpowiednia cyrkulacja powietrza wewnątrz krzewu ogranicza podatność na choroby grzybowe. Dodatkowo warto zadbać o to, aby pędy wzajemnie się nie kaleczyły, bo otwarte rany i otarcia na pędach to miejsca, gdzie najłatwiej wdają się infekcje, a osłabione pędy są zachętą dla szkodników. Wokół technik cięcia narosło mnóstwo legend, ale ja zawsze staram się kierować najprostszą zasadą, powtarzaną przez Anglików, czyli cięcia zgodnie z regułą 3D (
dead, damaged and diseased) polegającą na usuwaniu wszystkich pędów martwych, uszkodzonych i chorych. Najpierw usuwam te ewidentnie suche, potem okaleczone przez otarcia powstałe w wyniku krzyżowania pędów, a także te z naroślami, plamami bądź pęknięciami na pędach. Jak się z tym uporam, pozostaje tylko kosmetyka.
 |
Hyde Hall, D. Austin, 2004 |
U róż rabatowych wycinam też pędy skierowane do środka krzewu, prześwietlając go i starając się stworzyć konstrukcję na kształt otwartego kielicha. Przycinając boczne pędy zwracam uwagę aby ciąć nad oczkiem wychodzącym na zewnątrz, co pozwoli utrzymać efekt cięcia prześwietlającego na dłużej. Tnę pod lekkim skosem, żeby krople wody spływały po pędach i nie powodowały gnicia, ok. centymetr nad silnym oczkiem. Przydałyby się zdjęcia poglądowe, wiem...ale jak zaczynam harce z sekatorem w skórzanych rękawicach to jakoś mi nie po drodze z aparatem..poza tym, nie planowałam dygresji edukacyjnych, samo jakoś tak wyszło ;-)
Poza zasadą 3D, pnące róże dodatkowo jeszcze wymagają skrócenia pędów bocznych, na których będą kwitły w danym roku. Z pędów głównych, które stanowią szkielet róży, układam na pergoli konstrukcję, lekko je naginając i podwiązując do podpór. Od pędów głównych, tych najstarszych, wyrastają boczne, które skracamy na 3-4 oczka. Im więcej pędów uda się nagiąć poziomo, tym więcej kwiatów uzyskamy. Z tego założenia wywodzi się też technika tzw. kulkowania róż, czyli przyginania długim pędów róż do ziemi, żeby wymusić przyrost jak największej liczby pędów bocznych, czyli tych kwiatowych. Długie pędy wyginamy łukowato wokół krzewu do samej ziemi, mocując je do gruntu szpilkami. Zabieg wymaga oczywiście miejsca na rabatach, więc od jakiegoś czasu nie stosuję ;-) Nie wszystkie róże dobrze reagują na ten eksperyment, bo pod ciężarem kwiatów czasem pędy się łamią, więc warto wcześniej zadbać o solidne podpory. Zabieg kulkowania róż z powodzeniem stosowałam na różach parkowych np. Louis Odier i Gipsy Boy, ale dobrze reagują też angielki, np. Gertrude Jekyll.
 |
White Flight, T. Rockford, 1916 |
Jak już przytniemy to co musimy przyciąć, to pozostaje nam mocowanie pędów do podpór. Ja stosuję zwykłe bawełniane sznureczki, które zaplatam na "ósemkę" wokół pędów i podpory, aby ograniczyć tarcie zielonych części róż o metal. A właśnie, stosuję podpory metalowe, są najsolidniejsze, wytrzymują duże ciężary i silne wiatry. Nie kupuję gotowych podpór w marketach, które najczęściej są wykonane z cienkich pustych rurek, które rozsypią się przy pierwszym silniejszym wietrze..zdecydowanie bardziej polecam namierzyć lokalnego ślusarza i zagadać z nim, żeby zrobił podporę z prętów, jakie stosuje na ogrodzenia i barierki. Zespawanie prostej konstrukcji kosztować będzie mniej niż zakup wymyślnej, chińskiej pergolki jednorazowego użytku. Czasem wśród ślusarzy trafi się jakiś skarb, którego będzie można nazwać kowalem i zrobi takie cuda, jakie wymyślicie. Miałam szczęście kilku takich spotkać i wykonali dla mnie bez problemu każdy projekt jaki narysowałam. Podpory mam już kilka lat i świetnie się spisują.
 |
Maria Lisa, B. Alfons, 1925 |
Było już o tym, za co nienawidzę róż, to może jeszcze kilka słów o tym, za co je kocham. Wszak miało być o miłości! Trudnej co prawda, ale zawsze...
Róże mają charakter. Bez wątpienia. Bywają chimeryczne, kapryśne, ale też wdzięczne, uwodzicielskie...Uwielbiam je oglądać w maju, gdy kolory są mocno nasycone, zieleń liści soczysta i tętniąca zdrowiem. Niektóre wyglądają magicznie już w fazie pączków, jak np. róża mchowa z pączkami o kształcie czapki napoleońskiej!
 |
Chapeau de Napoleon, Vibert, 1828 |
Płatki aksamitne w dotyku, liście błyszczące...a zapach intensywny, wręcz odurzający! O tak, zapach obowiązkowo! Róża bez zapachu jest jak niebo bez gwiazd! Dlatego nie urażając nikogo, najzdrowsza Niemka z ADR-em, nigdy nie dorówna rasowej Angielce ;-)
Mam słabość do zapachu róż i często kieruję się zmysłem powonienia zamiast rozumem w ich wyborze. Najlepszy przykład to Souvenir du Docteur Jamain, remontantka o typowym dla róż burbońskich intensywnym zapachu, którą uwielbiam....mimo iż niezawodnie co roku, w drugiej połowie lata traci wszystkie liście po ataku czarnej plamistości. Niemniej jednak, jest to jedna z tych róż, które warto mieć - nie tylko ze względu na czarujący zapach, ale wartość historyczną i ładunek emocji, jakie kryją się w tych satynowych płatkach. Odmiana powstała w 1865r. w okresie kolejnej historycznej zawieruchy we Francji i prawdopodobnie nigdy nie zagościłaby w moim ogrodzie, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, który sprawił, że Vita Sackville-West odkryła tę odmianę w niewielkiej angielskiej szkółce. Wyobraźcie sobie ile takich bajecznych, XIX-wiecznych odmian przepadło bez wieści? A gdyby tak Doktorek też przepadł? Cóż to byłaby za strata dla ludzkości! Zawsze sobie to powtarzam, a zwłaszcza w sierpniu, gdy mam ochotę go wykopać ;-)
 |
Souvenir du Docteur Jamain, F. Lacharme, 1865 |
 |
Souvenir du Docteur Jamain, F. Lacharme, 1865 |
Takich historii jest oczywiście więcej, każda róża jakąś skrywa, a szczególnie te historyczne, które nierzadko przypadkowo ocalone z zapomnienia cieszą nas teraz we współczesnych ogrodach. Postaram się wracać do tych historii przy okazji kolejnych opowieści o różach w sezonie.
Tymczasem, pozdrawiam wszystkich rosomanes i trzymam kciuki, żebyśmy wytrwali...byle do czerwca! Wtedy ogród będzie usiany tylko płatkami, o kolcach zapomnimy ;-)
 |
New Dawn, H. Dreer, 1930 |